Aktualności
Kolejny „Zimowy Rajdu na Raty” już za nami
2017-02-07
Absolutnie tendencyjna i subiektywna relacja z wycieczki klubu „Delta” - autorstwa uczestniczki Justyny Kozłowskiej.28 stycznia 2017 r. trasa wiodła z Krynicy Morskiej na Wielbłądzi Garb i z powrotem. Co prawda była krótka (1o km), ale Sławek zafundował uczestnikom „krew i pot” (łez zabrakło – turyści nie płaczą). Najpierw było zejście lasem nad Zalew Wiślany i tu czekała nas niespodzianka. Miła zazwyczaj ścieżka wiodąca u stóp Mierzei pokryta była grubym lodem. Pod nim na szczęście nie było wody, tylko próżnia. Przeprawa przez to naturalne lodowisko skutkowała rozlewem krwi. Irenka przewróciła się, stłukła okulary i odniosła ranę na czole.
Musiałam udzielić 1 pomocy i zakleić dziurę w głowie plastrem (zabranym raczej dla łatania pęcherzy na piętach). Za moment pod Jolą, która po nas zawróciła, załamał się lód, wpadła do jakiejś dziury i rozdarła na kolanie ulubione spodnie. Udzieliłam im (tzn. spodniom) 1 pomocy przy użyciu agrafek, żeby Jola nie musiała wracać do domu jak obdartus. Pozostali doszli cało do leśnej dróżki wspinającej się na Wielbłądzi Grab – 48,5 m nad poziom wód Zalewu. Teraz zaczął się „górski” etap wycieczki, który wszystkich rozgrzał, a nawet wycisnął pot pomimo mroźnego poranka. Wdrapawszy się nieco zadyszani na szczyt najwyższej na wybrzeżu stałej wydmy, delektowaliśmy się widokiem z drewnianej wieży na zmarzniętą zamgloną taflę Zalewu i błękitniejące na sosnami morze. Oczywiście wszyscy naraz wtargnęli hurmem na platformę wieży, tak im było śpieszno porobić fotki. Po zejściu z wieży nastąpiła konsumpcja kanapek i napoi. W poprawionym nastroju zeszliśmy w dół na szosę i poszliśmy około pół kilometra w stronę Piasków pełni nadziei na rychłe ujrzenie plaży. Jednak Sławek niesyty widoków i wspinaczek wypatrzył jakąś dróżkę pnącą się stromo na szczyt dalszej partii Wielbłądziego Garbu. Na szczycie znaleźliśmy resztki jakiejś dawnej wieży. Widok nie zadowolił prezesa „Delty”, więc puściliśmy się jakąś wątłą ścieżyną wzdłuż grzbietu wzniesienia. Ścieżka wydeptana raczej przez dziki i jelenie zmusiła nas do przedzierania się przez dziki busz, przełażenia przez powalone drzewa lub czołgania się pod nimi (techniki pokonywania przeszkód - w zależności od długości nóg i giętkości pleców). Wreszcie Sławek usatysfakcjonowany znalazł miejsce z pięknym widokiem na Zalew, co uchroniło nas przed dalszą walką z dzikimi ostępami. Wywiódł nas jakąś leśną ścieżką w stronę szosy. Tu znaleźliśmy prawdziwie urwiste zejście wydeptane w piachu przez stada dzików. Udało się nie sturlać i nóg nie połamać, i tylko zdziwienie pozostało, że nad morzem takie górskie szlaki można znaleźć. Dalej już spokojniej przeszliśmy leśną drogą nad morze zupełnie dziś spokojne, gładkie jak lustro i nie szumiące. Dalszy ciąg trasy przebiegł w nastroju luzacko-plażowym. Słońce prawie po letniemu prażyło, piach zmarznięty na kość nie więził nóg. Po drodze był mały odpoczynek na pniu wyrzuconym przez sztorm, aby wykonać pamiątkowe zdjęcia grupy, przegryźć co nieco i uzupełnić płyny. Po drodze było jeszcze zbieranie bursztynów. W morzu pluskały się kaczki (bidulom zamarzł Zalew więc solą sobie nóżki w Bałtyku). Do Krynicy cichej i prawie pustej dotarliśmy na godzinę przed planowanym odjazdem. Krynica może i pusta, ale jedyna kawiarnia pełna. W efekcie ci, którym się zamarzyła kawa, obeszli się smakiem i wyżerali ostatki kanapek na ławce w porcie. Zresztą bez większego żalu, bo słońce wytrwale świeciło. Świeciły w jego blasku pozornie bezkresne lody Zalewu, które z racji mgieł, zdawały się ciągnąc gdzieś w niekończone dale (drugi brzeg zupełnie w nich ginął). W porcie i marinie pustki. Autobus do Elbląga zapełnili głównie uczestnicy naszej wycieczki i wkrótce podcięci nadmiarem tlenu, jodu i słońca oddali się drzemce.
PS. Udział w wyciecze wzięło 14 osób. Pomimo różnych przypadków i strat wszyscy zadowoleni umawiali się już na następną, także nadmorską trasę.
Justyna Kozłowska
powrót do: spisu aktualności…